...
Jak ja nie lubię ignorantów...
To jest prolog z mojej książki...
RESIDENT EVIL - The Restless Dreams...
PROLOG. -
Lipiec 1998 roku, Rezydencja Spencera, gdzieś w górach Arclay, nieopodal miasta Raccoon City.
Jill Valentine szła równym, ostrożnym krokiem, była maksymalnie skupiona.
Każdy szmer, jaki do niej dotarł, powodował szybsze bicie jej serca.
- Niech to szlag - powiedziała cicho – Boże… Kiedy to się wreszcie skończy - dodała po chwili.
Padła na kolana i załkała, wplotła palce we włosy, wręcz mokre od potu, którego pojedyncze krople powoli, spłynęły po jej dłoniach, poprzez nadgarstki, kończąc swoją podróż napotykając kraniec rękawa, jej niebieskiej, miejscami poplamionej krwią, luźno rozpiętej koszuli.
Była sama wśród ciszy, zagubiona w ciemnościach opuszczonego domostwa, opuszczonego przez wszystkich, wszystkich poza nią i…
Ciarki przeszły jej po plecach, nie chciała o tym myśleć, wiedziała, że jeśli nie przestanie, zwariuje, nie będzie w stanie dojść do siebie, a co za tym idzie walczyć.
Zginie...
Straszną i okrutną śmiercią, tak jak oni - jej przyjaciele: Brad, Chris, Barry, Rebecca, i... Nie potrafiła dalej myśleć normalnie, myśli krążyły po jej głowie a ona po mimo najszczerszych chęci nie potrafiła połączyć ich w spójną całość.
Bolała ją głowa, chyba dostała ataku migreny, nie zwróciła na to uwagi, miała większe
zmartwienia.
Piekły ją oczy. Nie dziwiła się, od chwili przybycia tutaj, a więc od kilku dni, nie zmrużyła powiek nawet na moment, zresztą po tym, co tu zobaczyła...
Jill wstała, przetarła oczy i sięgnęła ręką do czarnej skórzanej kabury z logiem jednostki
specjalnej S.T.A.R.S. Po M92F-9mm, pistolet stworzony na specjalne życzenie
wyprodukowany, przez braci Kendo, będących specjalistami w tej dziedzinie.
Broń szybko zyskała uznanie, stając się równocześnie podstawą wyposażenia członków
tej elitarnej jednostki policyjnej. Dobrze leżał jej w dłoni, poręczny, mały, lekki, jednym słowem idealny, jego jedynymi wadami a raczej nie dociągnięciami były: mała siła ognia i mało pojemny magazynek, który mieścił tylko 15 pocisków. Broń była lżejsza niż zwykle,
ponieważ jej magazynek był pusty.
- Nie dobrze - powiedziała pod nosem wpatrując się w pistolet. - Niech to, już po
mnie, jestem trupem - wyszeptała cicho, prawie niesłyszalnie, blada jak ściana.
Stała chwilę bez ruchu, słyszała bicie swego serca, czuła pulsującą w jej żyłach
krew, napływającą jej do twarzy, ścisnęła mocniej pistolet trzymany w dłoni.
- ... jestem trupem… - powtarzała w myślach, wpatrując się w drugi koniec zdewastowanego
korytarza, w którym stała, widziała ślady kul na jego ścianach, widziała plamy
krwi, na zielonym, brudnym dywanie, widziała dziesiątki, nie, setki, złotych łusek, z pistoletów, walających się po podłodze w akompaniamencie porozrzucanych w około, dziesiątek większych czerwono-złotych łusek ze strzelb i shot-gunów.
Wszystko to, oblane bukietami szkarłatu…
Łąka śmierci…
Krew była zakrzepła, stara, cuchnęła zgnilizną. Wśród nich łatwo można było
dostrzec krwawe ślady rąk, które pozostawały dowodem panicznej walki i strasznej śmierci.
Pod nimi, na podłodze leżały czyjeś zwłoki, klęczące, nienaturalnie wygięte do tyłu, z twarzą zwróconą w stronę niegdyś białego, teraz prawie czarnego już sufitu.
Trup; przyodziany w jakieś zbryzgane krwią, brudne, łachmany, na którego ciele widniały setki śladów po zębach… Ludzkich zębach. Gdzie niegdzie głównie na rękach, widniały ślady wyszarpania mięsa, jakby ktoś, albo coś wygryzło je... Zwłoki miały rozerwaną jamę brzuszną, przez, którą ma wierzch wysunęły się poskręcane, przegniłe jelita, pokryte żółto-czerwoną mieszaniną ropy z krwią.
Po wnętrznościach, wiło się jakieś białe plugawe robactwo, larwy much wżarły się głęboko w ciało denata, były pod jego skórą, która raz po raz napisała się i rozluźniała, podnosząc się
do góry by po chwili opaść. Płynnie pulsowała w nie, których miejscach zwyczajnie pękając by dać ujście, stale gromadzącym się pod nią larwom, które zaś miarowo wydostawały się na zewnątrz.
Najwięcej było ich jednak w klatce piersiowej; miarowo podnoszącej się i opadającej w dół
sprawiając wrażenie oddychania; i w rozerwanej jamie brzusznej, z której nie mając więcej miejsca dosłownie wylewały się na podłogę, pokryte ropną mieszaniną, wiły się po niej rozpełzając w kałuży krwi rozlanej pod trupem, trafiając co chwila na jej zakrzepłe grudki.
Jill odwróciła głowę z odrazą, włosy zamotały jej w około twarzy, jeszcze bardziej się mierzwiąc.
Te, które opadły jej na oczy odgarnęła za ucho, resztę uczesała palcami na bok.
- Niech je szlag - powiedziała lodowato, jeszcze mocniej zaciskając dłoń na kolbie pistoletu
tak, że nadgarstki zbielały jej z wysiłku.
Po chwili coś w niej drgnęło, zapragnęła opuścić to pomieszczenie.
Nieme świadectwo okrucieństw, jakie tu się wydarzyły… Takie same zresztą jak całe to
cholerne domostwo.
Jill ruszyła powoli do przodu, ku drzwiom prowadzącym do następnego pomieszczenia, minęła poskręcane zwłoki, nie musiała się już ich obawiać gdyż przed ponad dziesięcioma
minutami unieszkodliwiła je celnym strzałem w oko; które teraz było pełną zakrzepłej
krwi dziurą; ostatnim pociskiem, jaki znajdował się w magazynku 9 mm.
Nadepnęła na kawałki szkła z rozbitej lampy, wcześniej wiszącej pod sufitem, te
zaskrzypiały pod naciskiem jej podkutych stalą skórzanych wojskowych butów.
Nie zwróciła na to uwagi, była wpatrzona w drzwi, ku, którym podążała, myślała o tym
co ją czeka po przekroczeniu ich progu, bała się, spodziewała najgorszego.
Wiedziała, że nie ma szans na przeżycie. Bez broni nie zdziała dużo, miała nadzieję,
że znajdzie tutaj chociaż trochę amunicji do 9mm, myliła się.
- To miała być rutynowa misja kontrolna - powiedziała podchodząc do srebrno-szarych
drzwi. - Misja, która niestety przerodziła się w koszmar - dodała pociągając za klamkę.
- Koszmar, z, którego nie da się obudzić... - dopowiedziała w myślach otwierając drzwi.
Wiedziała, że po przekroczeniu ich progu stanie oko w oko ze swym Nemezis, a o tym, kto wyjdzie z tej konfrontacji cało, wie tylko Bóg jedyny...
A tak mimochodem, pragnę wspomnieć, że mam tylko 16 tat.
To zresztą widać...
|